Thriving or just Surviving? The grey area between health and illness. Pt.1. Przetrwanie czy Prosperowanie? Szara strefa miedzy zdrowiem i choroba. Cz.1.

We are having a baby girl!

  • P stands for positive emotions – such as gratitude, inspiration, hope, curiosity love and many more;
  • E is for engagement – the feeling we get when we’re truly, genuinely engaged in a project, task or particular activity; this is when time seems to stop and we focus on nothing, but the present (and so we get a chance to experience a state of flow); 
  • R means (good) relationships – as social beings, we need relationships with others to feel safe, happy and to thrive; the more meaningful, authentic and positive relationships based on honesty and respect we have, the happier we can become;
  • M stands for meaning – the feeling we get when working for a cause that is bigger than ourselves (may it be an idea, belief, science or other things we find as particularly important);
  • A is for achievement – a feeling of accomplishing something (like reaching a specific goal, mastering a skill or simply becoming better at something);

In a very simplistic, but kind of convincing way, one may think of them as of superpowers (or Pokemons). The more you have, the stronger you become. And if you gather all of them, you become invincible. 

Or even better – you become truly happy.

The great thing is, that it’s not easier said than done. It can be done, actually (been there, believe me). And it’s fun. And there’s methods to be used in order to do it.

But let’s discuss it in the second part, shall we? Lots of love,

1

Szara strefa miedzy pelnym zdrowiem, a choroba.

Moje serce autentycznie puchnie ze szczęścia za każdym razem kiedy zauważam jakąkolwiek pozytywną zmianę w zakresie świadomości społecznej naokoło tematyki dobrostanu psychicznego. Każda nowa kampania dotykająca zagrożeń, jakie dla naszego zdrowia (czy życia) mogą nieść trudności psychiczne, przywraca mi jakąś część wiary w ludzkość. Każdy kolejny slogan stworzony po to, by zwrócić uwagę na wysokie wskaźniki depresji czy zaburzeń odżywiania występujące we współczesnym świecie, napełnia mnie szczególnym rodzajem optymizmu. A jednak jest jakieś światło w tym tunelu! Jest jakaś nadzieja! Tak, ale…

No właśnie. Zawsze musi być jakieś ale. A to dlatego, że w dyskusjach naokoło zdrowia psychicznego często pomijamy pewien bardzo istotny aspekt:

Brak choroby niekoniecznie oznacza pełne zdrowie.

I tyle. Proste? Proste.
Nie musisz być chory psychicznie, żeby być autentycznie nieszczęśliwym. Nie musisz dostać diagnozy psychologicznego zaburzenia, żeby naprawdę cierpieć. To, że nie zdradzasz określonego zestawu symptomów, bynajmniej nie oznacza, że Twoja codzienność nie jest mordęgą. A fakt, że nikt nigdy nie przepisał Ci żadnych leków, nie czyni Twojego bólu mniej prawdziwym, poważnym czy autentycznym niż ból tych, którzy uśmierzają go medykamentami.

Pomiędzy pełnią zdrowia pełnią choroby istnieje specyficzna szara strefa. Przestrzeń, do której każdy z nas może zsunąć się nagle i bez uprzedzenia. Jednego dnia bowiem możemy czuć się jeszcze normalnie, a następnego nagle przestajemy czuć się sobą, zapominając przy tym, jak to jest odczuwać przyjemność. Czy też: jak to jest w ogóle cokolwiek odczuwać. I dokładnie ten dziwaczny proces mam na myśli, gdy mówię o równi pochyłej dystymii i, potencjalnie, depresji (tej wrednej dziwki, przepraszam za wyrażenie).

Jak odroznic prosperowanie od przetrwania? 

Prosperowanie oznacza zdolność do rozwoju, zmiany i odnajdywania przyjemności i nadziei w otoczeniu, w którym funkcjonujemy. Oznacza umiejętność odnajdowania w codziennym życiu znaczenia – naszego własnego, osobistego sensu. Oznacza gotowość do nawiązywania i podtrzymywania pozytywnych, stabilnych relacji z innymi i do radzenia sobie z wyzwaniami, które stawia przed nami rzeczywistość. 

Przetrwanie to coś zupełnie innego – sprowadza się do zdolności do przeżycia kolejnego dnia i… W sumie niczego więcej. W takim “przetrwalnym” rytmie życia, zazwyczaj permanentnie zmagamy się z brakiem motywacji, zagubieniem, poczuciem, że utknęliśmy w miejscu.  Bezustannie kwestionujemy nasze życiowe wybory, w relacjach z innymi czujemy tylko brak autentyzmu, a w codziennym funkcjonowaniu skupiamy się głównie na tym, co idzie nie tak (zazwyczaj dochodząc do wniosku, że nie tak, jak powinno, idzie absolutnie wszystko, ale i tak niewiele da się z tym zrobić). Nadal jednak nie jest to tak zwana depresja w pełnym rozkwicie, a więc wielu z nas lekceważy powagę sytuacji. Budzimy się, idziemy do pracy, wracamy do domu, jemy beznadziejny obiad, oglądamy Netfliksa albo kablówkę, idziemy spać, budzimy się… “Takie jest życie”, mówimy sobie w między czasie. “Tak to już jest”. 

Z pewnością tak to już jest i było dla wielu. Wcale jednak nie znaczy to, że tak właśnie być powinno. 

Widziałam aż nazbyt wiele osób (w niektórych kontekstach sama dołączając zresztą do tego grona), godzących się na przeżywanie kolejnego dnia w tym dziwnym stanie wyblakłej bezwoli. Wmawiających sobie, że tak po prostu wygląda dorosłość. Przypadkowy dyplom. Nudne, bezcelowe randki. Korki drogowe. Długi. Podatki. Gówniany szef, gówniana dieta, gówniany seks. Gówniane nastawienie do życia i gówniane myśli. I żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli – bynajmniej nie twierdzę, że jest coś nie w porządku z przechodzeniem w życiu gorszych okresów. Wręcz przeciwnie! Negatywne emocje są, do pewnego stopnia, zdrowe, pełniąc wiele adaptacyjnych funkcji: informują nas, że coś jest nie tak; nakazują nam wycofać się z danej sytuacji, motywują do zmiany; nieraz sprawiają, że się zatrzymujemy, zastanawiamy, odpoczywamy, zmieniamy kierunek działania. Problem pojawia się nie wówczas, gdy (okresowo) czujemy się źle. Gorzej robi się wtedy, kiedy stale czujemy się… nijak. Nic nie jest dobrze, ale wszystko jest w porządku. 

No, tylko, że wcale nie jest. 

Prosperowanie, Seligman i Psychologia Pozytywna

Przez wiele lat Psychologia jako dziedzina nauki miała wkurzającą tendencję do skupiania się wyłącznie na tym, co jest z daną jednostką nie tak. Jeśli przejawiałeś określone symptomy, byłeś uznawany za chorego. Jeśli ich nie zdradzałeś – bam, byłeś zdrowy! Voila, zero przestrzeni na stany pośrednie! Dobrzy na lewo, źli na prawo i nara. Niestety, jednocześnie otrzymanie konkretnej diagnozy – w świetle nauki i teorii – praktycznie odbierało Ci prawo do odczuwania szczęścia. Bo skoro podział jest tak prosty, to  przecież nie można być chorym i szczęśliwym, albo zdrowym i nieszczęśliwym jednocześnie, prawda?

Nieprawda. 

O tym, że istnieją stany pośrednie, dyskutuje się w Psychologii tak naprawdę od niedawna, bo mniej więcej od późnych lat 80′ ubiegłego wieku. Debata rozgorzała za sprawą – między innymi – głosu Doktora Martina Seligmana, amerykańskiego psychologa z Uniwersytetu w Princeton, który zaczął dostrzegać rolę 

Jakkolwiek bym nie chciała, by było inaczej, to nie ja stoję za wynalezieniem pojęcia prosperowania. Autorem terminu jest właśnie wspomniany wyżej doktor Seligman, który nie tylko rozpoczął dyskusję na temat znaczenia pozytywnych emocji w zdrowiu i chorobie, ale i opracował cały model o enigmatycznym tytule: PERMA – zawierający w sobie przynajmniej kilka ważnych pojęć i idei. 

  • P jak pozytywne emocje (ang. positive emotions) takie, jak wdzięczność, natchnienie, nadzieja, ciekawość, miłość i wiele innych; 
  • E dla zaangażowania (ang. engagement)uczucia, które dopada nas gdy autentycznie i w pełni poświęcimy się danemu projektowi, zadaniu lub czynności, pojawiającego się wówczas, gdy czas wydaje nam się, że czas przestał istnieć, a przestrzeń nie ma znaczenia; 
  • R jak (dobre) relacje (and. [good] relationships) jako istoty społeczne potrzebujemy związków z innymi by móc czuć się bezpiecznie, odnajdywać szczęście i w pełni cieszyć się życiem; im więcej autentycznych, znaczących i pozytywnych relacji z innymi, opartych na szczerości i wzajemnym szacunku nawiązujemy, tym szczęśliwszymi się stajemy; 
  • M dla znaczenia (ang.meaning)poczucia, że pracujemy na rzecz czegoś – wierzenia, przekonania, nauki czy innej wartościowej dla nas idei – większego od nas samych;  
  • A dla osiągnięć (ang. achievement) – które wiążą się z poczuciem, że coś nam się udało, że osiągnęliśmy określony zamiar, zrealizowaliśmy konkretny cel, albo też zwyczajnie stajemy się coraz lepsi i lepsi w danej dziedzinie;  

W dużym skrócie, ale i w dość przekonujący sposób, można by pomyśleć o powyższych konceptach jak o supermocach (albo Pokemonach). Im więcej ich masz, tym silniejszym jesteś. A jeśli zbierzesz wszystkie, staniesz się niezwyciężalny.

Albo nawet lepiej – staniesz się naprawdę szczęśliwy.

Dobra rzecz jest w tym wszystkim taka, że wcale nie łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Bo to naprawdę jest wykonalne (byłam, widziałam, słowo daję). I w dodatku może stanowić niezłą zabawę. A na domiar wszystkiego, istnieją określone metody, które można w tym celu zastosować.

Ale zostawmy to sobie na część drugą, co? Tymczasem – ściskam Was mocno!

1 copy

Doomsday Preparation – Part 1. Przygotowania do Sądnego Dnia – Część 1.

biblia

My after-the-defense-recovery finally came to an end and I don’t feel disgusted anymore when looking at my preparation materials nor my thesis. My mother actually kept them in her car – so where I left them when she picked me up after my defense – for the last two months and she would only sometimes, shyly, ask me from time to time: Are you ready for me to take the notes back home? (as if they were living, breathing creatures, not just some pieces of paper lined with my pathologically neat notes). But I just wasn’t ready. Not because the defense itself didn’t go well (it was okay, almost great, actually), but because I’ve spent five years of my life on it and it was all just too fresh, too raw for me to deal with.

Time heals everything though, as they say, and I’m finally able to not only go through them with pride, but also take some pictures to share with you guys. I know that a lot of you will be defending your own thesis pretty soon and I figured that you could maybe find it as useful in the process of your own preparation. When revising for my defense, I came up with an entire system that actually worked really well. And the most important part is that now, almost two months after the Doomsday, I still remember as much as I did when entering the Defense Room (they really do call it that; creepy, I know).

I’m not sure what’s the system in your school, but during the defense at my University you get two questions. One is related to your thesis, and another one comes from a “bank” of 50 general questions from different fields of Psychology (so basically anything from neuropsychobiology to social psychology and psychopathology). Depending on a board, they sometimes require a very detailed answer, and sometimes are happy with just a brief, quick one – you never know though so I’d say it’s best to prepare really well. Especially that hey, they’re not asking you about quantum physics, but things you really should know when graduating.

I started preparing approximately two months before the date of my defense. If I could, I would give myself three months, but I simply had no time and, to be honest, I don’t think you will have it either. A month and a half should do as well but be realistic. If you want to be seriously ready, you have to put some effort in it. So get off Netflix. Get off Facebook. Get off Tinder (ok, you can swipe for like 5 minutes a day but not more than that, ok?) and… Get. Shit. Done.

biu.

MY GENERAL GOLDEN RULES, TIPS AND TRICKS: 

1.Knowing your method. I assume that these last couple of years you’ve had enough time to figure out what’s your own studying style. Great, now stick to it. You have your biggest battle ahead of you and it’s not the right time to experiment with new strategies (despite what your brother/mother/best friend or that hot girl you always bump into in the library says). You’re a visual learner? Great! Surround yourself with graphs and colorful tables. You learn better while listening to stuff? Nice, maybe it’s a good idea to record your notes and then listen to them on the way to the library? Opportunities are endless, but you see my point.

2. Three notebooks and counting. I kept a big notebook for my handwritten notes + a Google Doc file with digital notes that I later printed out and added some handwritten additions to + some loose sheets of paper + flashcards for revising difficult terms and things I couldn’t memorize. Dividing my material allowed me not to fall into the routine-trap. Also, re-writting my notes a couple of times (so filling a virtual document, then a notebook and then coming up with flashcards) literally made me study without even fully acknowledging it!

3.Color coding. Organizing your notes is almost as important as actually taking them (lol). The easier you can find something in your notebooks, the faster you learn and the less stresful it all becomes. I’ll actually write a separate post on that, but let me now just say: once you learn the system, is as easy as pie. And gives you a great excuse to splurge in your local stationery shop.

4. Making it pretty. I know what it’s like to feel DISGUST towards your own study material, believe me. What always helps me, though, is just putting some effort into making my notes look pretty. I mean, you’re gonna make them anyway, right? Then why not to turn it into a little masterpiece (or a primary-school textbook) full of colors and patterns? Even if you won’t become another Marie Curie, you will, at least, have something to proudly show to the next generations.

5. Studying everywhere. You should have seen my apartment (let me apologize to my sister/flatmate and my parents, who would find my notes literally everywhere during these two hard months – an I mean everywhere) before my defense. There was literally no spot you wouldn’t find a theory or a definition in. Again, it’s a brilliant way to study unconsciously. And it actually leaves you a little less tired!

6. Studying in the daylight, revising in the dark. Yes, it may depend on your personal preference, but a general rule is that one should rather memorize new material during the day (preferably in the morning!), and revise it in the evening, or even right before going to bed. According to science (I love you, science!), revising before bed is that effective as the protein trakcs in your brain consolidate when you sleep. So you better prepare yourself a nice, protein-packed midnight snack and study, sleep and repeat!

7. Shifting shit. I mentioned it before, but it deserves its’ own point: Routine will kill you. And even if you will survive, your brain cells won’t. I know that people differ, but personally, I’m a great advocate of mixing up and shifting your study areas and materials. So it was sociology, then neurobiology. Then statistics and psychoanalysis. Endless repetition of the exact same thing doesn’t work well for your productivity, and changing things a little bit makes studying a little bit exciting – if not even pleasant!

Let me know if you have any questions and if you’d like me to write a separate piece on color coding and other things!

1

Moja po-obronna-rekonwalescencja nareszcie dobiegła końca. Nie czuję już wstrętu na widok mojej magisterki albo materiałów do nauki, które zresztą moja mama trzymała w samochodzie – czyli tam, gdzie zostawiłam je w chwili, w której odebrała mnie z uczelni po obronie – przez ostatnie dwa miesiące. Od czasu do czasu tylko pozwalała sobie na nieśmiałe pytanie: Czy jesteś już gotowa żeby twoje notatki wróciły do domu? (zupełnie jakby były żywymi, oddychającymi stworzeniami, nie zaś tylko paroma kartkami papieru poznaczonymi szlaczkami mojego chorobliwie starannego pisma), ale ja nie byłam gotowa. I to nie dlatego, że obrona poszła źle (bo poszła dobrze, prawie fantastycznie), ale ponieważ stały się one definicją ostatnich pięciu lat mojego życia i wszystko to było zbyt żywe, zbyt świeże, bym mogła sobie tak po prostu na nie popatrywać.

Czas jednak leczy, jak to mówią mądrzy ludzie, więc nareszcie mogę nie tylko przeglądać moje przed-obronne zapiski z dumą, ale i zrobić im zdjęcia, żeby podzielić się nimi z Wami. Wiem bowiem, że wielu z Was będzie się wkrótce bronić i pomyślałam, że może coś z tego Wam się przyda. Podczas powtórek do własnej obrony, wypracowałam system, który okazał się być całkiem skuteczny. Najlepszą jego recenzją niech będzie fakt, że dziś – po prawie dwóch miesiącach od Sądnego Dnia – pamiętam z “wykutych” rzeczy mniej więcej tyle samo, ile pamiętałam wchodząc do Pokoju Obron (naprawdę tak się to nazywa; trochę straszne, wiem).

Nie jestem pewna, jaki system przyjęto na Waszej uczelni, ale na moim uniwersytecie podczas obrony dostaje się dwa pytania. Jedno dotyczy stricte Waszej pracy magisterskiej, drugie zaś pochodzi z puli 50 ogólnych pytań z najróżniejszych pod-dziedzin psychologii (a więc na psychoneurobiologii poczynając, a na psychopatologii i psychologii społecznej kończąc). W zależności od komisji, czasem oczekuje się od Was bardzo szczegółowej odpowiedzi, czasem zaś szanowne grono egzaminatorów zadowala się odpowiedzią krótszą i ogólniejszą. Tak czy inaczej, polecałabym jednak przygotować się całkiem przyzwoicie – nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. A tak poza tym to hej, nikt nie będzie Was pytał o fizykę kwantową, a jedynie o rzeczy, które naprawdę powinniście wiedzieć kończąc studia.

Naukę zaczęłam mniej więcej na dwa miesiące przed datą obrony. Jeślibym mogła, poświęciłabym na nią raczej trzy miesiące, ale zwyczajnie nie miałam więcej czasu i, tak szczerze mówiąc, wątpię, że i Wy będziecie go mieli. Półtora miesiąca też zresztą powinno wystarczyć, ale polecam bycie realistami: jeśli chcecie przygotować się do egzaminu w miarę porządnie, nie macie innego wyboru niż włożyć w przygotowania trochę wysiłku. Nadeszła więc pora, by wylogować się z Netfliksa. I z Facebook’a. I z Tindera (no dobra, możecie sobie pomachać tym palcem w lewo i prawo przez pięć minut dziennie, ale nie więcej, ok?). Przyszła. Pora. Brać. Się. Do. Roboty.

ZŁOTE ZASADY, TRIKI I PORADY: 

1.Poznaj swoją metodę. Zakładam, że przez te ostatnie kilka lat miałeś/miałaś dość czasu, by dowiedzieć się, jaka metoda nauki jest dla Ciebie najskuteczniejszą. Tak? To teraz się jej trzymaj. Masz przed sobą najważniejszą z bitew (hihi, hi), a więc to nie pora na eksperymenty, niezależnie od tego, co sugeruje Ci brat/mama/najlepszy przyjaciel, albo ta śliczna dziewczyna, na którą regularnie wpadasz w bibliotece. Jesteś wzrokowcem? Super! Pora otoczyć się wykresami i obrazkami. Wolisz uczyć się przez słuchanie nagranego materiału? Może mógłbyś/mogłabyś nagrywać swoje notatki! Możliwości jest multum!

2. Trzy notatniki. I więcej. Przed obroną używałam jednego dużego kołonotatnika na notatki spisywane ręcznie + dokumentu Google, który potem wydrukowałam, zbindowałam i uzupełniłam dopiskami + notatek na luźnych kartkach + fiszek ze szczególnie trudnym materiałem i pojęciami, których nie mogłam zapamiętać. Podzielenie materiału na kawałki pozwoliło mi nie wpaść w rutynę, a dodatkowo kilkukrotne przepisywanie notatek w różnych formach dosłownie zmusiło mnie do mimowolnej nauki “przy okazji”.

3. Kodowanie kolorystyczne. Porządkowanie i organizacja notatek są niemalże tak istotne, jak samo ich robienie (lol). Im lepiej podzielone, tym łatwiej jest potem znaleźć potrzebny materiał. A im łatwiej znajduje się potrzebny materiał, tym mniej stresu wiąże się z nauką. Chyba będę musiała sklecić na ten temat osobnego posta, ale na razie powiem jedno: kiedy już się załapie odpowiedni system, używanie kolorów do organizacji notatek jest jak bułka z masłem. I stanowi świetną wymówkę do zakupowego szaleństwa w sklepie papierniczym.

4. Upiększanie. Świetnie wiem, jak to jest BRZYDZIĆ SIĘ własnego materiału do nauki, uwierzta mi, Panie i Panowie. Na całe szczęście doskonałym antidotum jest włożenie odrobiny wysiłku w uczynienie notatek śliczniutkimi jak obrazek. No bo… Przecież i tak będziecie to wszystko spisywać, nie? Dlaczego więc nie zabawić się w artystę (lub też przedszkolaka, jak wolicie) i poorać te wszystkie strony szlaczkami, kolorkami i wymieszanymi czcionkami? Ja osobiście szczycę się warstwą wizualną moich notatek. Czasem bardziej niż treścią. No ale dobra – przynajmniej będzie co pokazywać potomnym.

5. W pociągu, na drągu. Czyli nauka wszędzie. Powinniście widzieć moje mieszkanie (w tym miejscu chciałabym przeprosić moją siostrę/współlokatorkę oraz moich rodziców, którzy podczas tych trudnych dwóch miesięcy przygotowań znajdowali moje notatki dosłownie wszędzie; tak, także w łazience). Nie było takiego miejsca, z którego nie wyskakiwałaby na mnie jakaś teoria albo definicja. I bardzo dobrze – bo to znowu sprzyja tzw. mimowolnej nauce. Nawet o tym nie myślisz, a zapamiętujesz!

6. Ucz się za dnia, powtarzaj po zmroku. Teoretycznie oczywiście zależy to w pełni od Twoich osobistych preferencji, ale ogólna zasada jest taka, że najlepiej jest uczyć się nowego materiału za dnia (a szczególnie rano), zaś powtarzać go wieczorem, czy wręcz przed samym położeniem się do łóżka. Nauka (kocham Cię, nauko!) dowodzi, że powtórki przed snem są tak skuteczne dlatego, że tzw. szlaki białkowe w naszym mózgu konsolidują się (tzn. tworzą i utrwalają) właśnie wtedy, gdy śpimy. A więc lepiej przygotuj sobie podkurek (wiecie, co to jest podkurek?) pełen białka iii do dzieła!

7. Mieszaj i miksuj. Wspominałam o tym wcześniej, ale jest to kwestia tak ważna, że chyba zasługuje na osobny akapit: Rutyna Cię zabije. A nawet jeśli nie, to zabije Twoje szare komórki. Wiem, że każdy może mieć do tego trochę inne podejście, ale osobiście jestem wielką zwolenniczką nauki naprzemiennej. Raz biologia mózgu, raz psychologia społeczna. Raz statystyka, raz psychoanaliza. Wielogodzinne wałkowanie tego samego materiału jakoś nigdy mi nie sprzyjało, a regularne zmienianie rytmu czyni naukę jeśli nie przyjemną, to choć odrobinę bardziej ekscytującą.

Dajcie znać, jeśli macie jakieś pytanka albo przemyślenia i czy chcielibyście osobnego posta na przykład o kodach kolorystycznych!

1 copy

 

#basic Vegan Chocolate Chip Cookies. Banalne Wegańskie Ciasteczka z Kawałkami Czekolady.

DSC_0480

I care about my health. I care about my body. I feel my best when following a diverse, healthy diet full of plants, monounsaturated fats and natural sugars. If I snack (which I do pretty often), you’ll find me snacking on granola, nuts, dried fruit, whole grain crackers and so on. You’ll see me grabbing a piece of fruit instead of a candy or blending these frozen bananas when everyone else’s having ice cream. These healthy foods make me feel energized but light at the same time. They’re great for my digestion. And they make me happy.

But (yes, there’s always a but) some days no nuts, no raw treats and no smoothies, can replace the most comforting, most #basic treat of all times. Chocolate Chip Cookies. Soft inside, crunchy outside. Loaded with chocolate droplets and made to be devoured in less then 3 minutes. Oh, you know, the ones that remind you of your childhood days (that sweet, sweet time you didn’t really care about your diet as your metabolism was simply unstoppable). The ones you would snack on right before bed and right after brushing your teeth even though you know you shouldn’t do that. The ones that make you smile the very moment you take the first bite.

The store bought ones, though, often contain eggs, butter and cow’s milk (or other non-vegan ingredients). Not to mention that they’re usually stuffed with crazy amounts of sugar. And palm oil. And we don’t want any of that. No, no.

What we want, though, is this healthified version of chocolate chip cookies. Plant-based, palm-oil free, made with brown sugar, they taste the same (or better) and are so much better for you!

Is there anything more you could possibly need?!

Oh, I forgot. A big glass of cold, cold (plant) milk.

INGREDIENTS: 

  • 1 & 1/2 cup flour – white, spelt or (best!), half-half, (or a gluten free one!)
  • ½ cup brown sugar
  • ½ cup coconut oil, melted
  • ½ cup applesauce
  • ½ cup oat milk or your plant milk of choice (almond and soy will work best)
  • ½ teaspoon salt
  • 1 teaspoon baking powder
  • ½ cup coconut oil, melted
  • 2 teaspoons vanilla extract (optional)
  • ½ cup vegan chocolate chips or pieces of chopped vegan chocolate

Preheat the oven to approx. 180 degrees Celsius.

Prepare two separate bowls. Use one for combining all the wet ingredients (plant milk, sugar, applesauce, coconut oil and vanilla extract).

In a second bowl, mix all the dry ingredients (so flour, salt and baking powder) except for the chocolate chips.

Now combine the contents of both bowls and mix well – when the dough is smooth, throw your chocolate chunks in.

Using a spoon, scoop out portions of the dough and place onto the baking sheet. Bake for approx. 10 minutes. Allow to cool and then enjoy (preferably with a glass of cold milk & before bed)!

1

DSC_0475 Dbam o swoje zdrowie. Dbam o swoje ciało. Czuję się najlepiej stosując różnorodną, ​​zdrową dietą pełną roślin, tłuszczów jednonienasyconych i naturalnych cukrów. Jeśli sięgnę po przekąski (co robię dość często), zwykle zobaczysz mnie podgryzającą granolę, orzechy, suszone owoce, pełnoziarniste krakersy i tak dalej. Najczęściej, będąc w biegu, zamiast po cukierka sięgnę po owoc, a gdy wszyscy inni będą zajadać się lodami, ja uparcie rzucę się do blendowania mrożonych bananów. Te zdrowe produkty sprawiają, że czuję się jednocześnie lekka, jak i pełna energii. Sprzyjają mojemu trawieniu. I – jakkolwiek błaho to nie brzmi – czynią mnie szczęśliwszą. 

Ale (tak, zawsze jest jakieś ale) zdarzają się dni, że żaden orzech, żaden surowy smakołyk, żadne smoothie nie zastąpi ciasteczek z kawałkami czekolady. Tych najbardziej klasycznych, banalnych, chrupiących z zewnątrz i o cudownie miękkim wnętrzu. Najeżonych czekoladowymi drobinkami, znikających z talerza w mniej niż 3 minuty. Tych, które przywodzą na myśl czasy dzieciństwa (ten słodki, słodki czas, kiedy miałeś/łaś zawrotny metabolizm i gdzieś wszystkie te głupie diety). Tych, które można przekąsić tuż przed snem i to zaraz po umyciu zębów, nawet jeśli aż za dobrze się wie, że tak nie wypada. Tych, które sprawiają, że uśmiechasz się dokładnie w momencie, gdy przełkniesz pierwszy kęs.

Niestety, ciasteczka kupione w sklepie często zawierają jajka, masło i mleko krowie (lub inne niewegańskie składniki). Nie wspominając już o tym, że zwykle są wypchane szalonymi ilościami cukru. I oleju palmowego. A tego nie chcemy. Oj, nie, nie.

Czego więc chcemy? No jak to! Ich zdrowszej wersji. Opartej na produktach roślinnych, wolnej od oleju palmowego, opartej na brązowym cukrze. Te z przepisu smakują tak samo (lub lepiej) niż kupne, a są o wiele lepsze dla zdrowia. 

No serio, można chcieć czegoś więcej?

(Dobra, można. Dużej szklanki zimnego roślinnego mleka.

SKŁADNIKI: 

  • 1 i 1/2 szklanki mąki – białej, orkiszowej lub (najlepiej) pół na pół (ewentualnie i bezglutenowej!)
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 szklanki oleju kokosowego, roztopionego
  • 1/2 szklanki brązowego cukru
  • 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
  • 1/2 szklanki mleka owsianego lub innego mleka roślinnego (najlepiej migdałowego lub sojowego)
  • 1/2 szklanki musu jabłkowego
  • 1/2 szklanki wegańskich chocolate chips albo posiekanej wegańskiej czekolady
  • Rozgrzej piekarnik do 180 stopni Celsjusza.

Przygotuj dwie oddzielne miski.

W jednej połącz wszystkie mokre składniki (mleko roślinne, cukier, mus jabłkowy, olej kokosowy i ekstrakt waniliowy).

W drugiej misce wymieszaj składniki suche (a więc mąkę, sól i proszek do pieczenia) oprócz kawałków czekolady.

Teraz połącz zawartość obydwu misek i dokładnie wymieszaj – gdy ciasto będzie gładkie, dorzuć chocolate chips. 

Nabieraj kolejne porcje ciasta i układaj na blasze do pieczenia w równych odstępach. Piec przez ok. 10 minut. Pozostaw do ostygnięcia, a następnie pałaszuj, najlepiej ze szklanką zimnego mleka, tuż przed snem!

 

1 copy